"Każdej zmianie, nawet tej na lepsze, towarzyszą niedogodności"
Arnold Benett
Syriusz
Tamtego dnia siedziałem w salonie, próbując przybrać minę wyrażającą głęboką skruchę. Niezbyt mi to wychodziło. Byłem wściekły na całą moją rodzinę, na tyranizującą dom matkę, na głupiego brata, na ojca, którego nic nie było w stanie zmusić do stanowczego działania. Na to bagno, w którym tkwiłem od szesnastu lat. Przede mną stała matka, wygłaszająca kolejną, wielką mowę. Na jej twarzy widać było nietłumioną wściekłość
- Jak mogłeś tak zhańbić nasz ród! Czy nic dla ciebie nie znaczy, to...
Nie byłem w stanie zbyt długo słuchać tego bełkotu. Odpłynąłem we wspomnienia. Pomimo tego co twierdziła moja matka zhańbienie rodu Blacków nie było takie trudne. Śmiem twierdzić, że łatwiejsze niż poprzednia akcja polegająca na graniu w kręgle rodowymi pucharami. Wtedy trzeba było zaplanować wszystko, zwędzić dość dużo kielichów i skołować kulę. Tym razem wystarczyło zamówić pewien specyfik. Mógłbym go oczywiście uwarzyć sam, ale z eliksirów nie byłem najlepszy.
Podczas bankietu na cześć piętnastych urodzin mojego braciszka Regelusa (mnie takich przyjęć nigdy nie wyprawiali, całe szczęście, chyba bym się pod ziemię zapadł) zebrała się cała pokręcona rodzinka. Jak zwykle każdy, z wyjątkiem kuzynki Andromedy, traktował mnie jak powietrze. Gdy wszyscy zasiedli do stołu, ukradkiem dolałem do pucharu Bellatriks (siostry Andromedy o, delikatnie mówiąc, paskudnym charakterze) eliksiru powodującego niekontrolowane rozdymanie.
- ... być taki jak te niegodne szlamy, te...
Moja matka nie odpuszczała, obsypując mnie takimi wyzwiskami, jakich nawet nie znałem. Udając, ze słucham wspominałem nerwowe skoki Narcyzy (innej kuzynki) próbującej ściągnąć Bellatriks na ziemię. Kiedy wreszcie się to udało, mój wuj Alphard, grobowym głosem oznajmił "Moja droga, damom w twoim wieku nie przystoi udawać szympansa w towarzystwie". Ten człowiek jest fantastyczny! Na myśl o nim uśmiechnąłem się szeroko, tylko wujek Alfie był w stanie wprawić mnie w radosny nastrój w takich chwilach. Po jakiś trzech sekundach zrozumiałem co właśnie odwaliłem i szybko przybrałem poważną minę. Niestety ten nagły ruch mięśni twarzy zwrócił uwagę matki.
- Ty!... I ty kpisz sobie z tego!
Ruchem tak szybkim, że nigdy nie podejrzewałbym o niego osoby o jej masie (to cud, że podłoga jeszcze się nie zawaliła pod jej ciężarem) wyciągnęła różdżkę i miotnęła czymś we mnie. Zdążyłem tylko zarejestrować wyraz głębokiej nienawiści na jej twarzy i poleciałem na przeciwległą ścianę (to był przeszło 10 metrowy dystans), zrzucając kilka naprawdę obleśnych portretów przodków.
Wtedy coś we mnie pękło. I nie chodzi mi o czaszkę, bo to swoją drogą też chyba miałem uszkodzone. Wściekłość i nienawiść tłumiona przez szesnaście lat przejęła mój umysł. Wstałem chwiejnie. Spojrzałem w twarz mojej własnej matki i znalazłem na niej odrazę, tak głęboką, jakiej nigdy nie widziałem. Była to kropla, która przepełniła czarę goryczy.
- To koniec - warknąłem - Odchodzę. Mam dość.
Nie patrząc na jej reakcję wyszedłem z salonu i wbiegłem po schodach do mojego pokoju. Żaden człowiek niebyłby w stanie wytrzymać takiego traktowania zbyt długo, a ja nie jestem cierpliwy. Nie zastanawiałem się co zrobię, dokąd pójdę. Liczyło się tylko to, że wreszcie uwolnię się od tego chorego miejsca. Pchnąłem spore, dębowe prowadzące do jedynego "mojego" pomieszczenia w tym domu.
Wyciągnąłem szkolny kufer spod biurka. Zacząłem wrzucać do niego rzeczy. Księgi...szaty ...ubrania...pieniądze...inne rzeczy... Cholera, gdzie jest mój kociołek? Ostatnim razem był... Był... Spojrzałem na pokój. Nie widziałem go od zakończenia roku w Hogwarcie. Ale przecież gdzieś musi być... Przerzuciłem po raz kolejny szafę, biurko, komodę i łóżko. Nigdzie nie mogłem go znaleźć. Chyba pierwszy raz w życiu przyznałem rację Remusowi. W niektórych chwilach bałaganiarstwo nie popłaca. Slughorn nie będzie zachwycony, ale nie miałem czasu szukać tego cholernego kociołka. Dorzuciłem jeszcze moją szczęśliwą pałkę do quidditcha. Złapałem miotłę i zatrzasnąłem wieko.
Zszedłem po schodach, praktycznie zrzucając z nich kufer. Minąłem matkę stojącą w salonie. Miała minę jakby moja ucieczka z domu była świętem. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze robię. Przed drzwiami wyjściowymi natknąłem się na Regelusa, który spojrzał na mnie błagalnie.
- Syriuszu, proszę, przemyśl to jeszcze...
- Miałem dużo czasu, żeby to przemyśleć. Ty wybrałeś swoją drogę, ja wybieram swoją.
Przeszedłem obok niego, otworzyłem drzwi na całą szerokość. Przekroczyłem próg i po raz ostatni zerknąłem na brata. Obróciłem się i deportowałem z głośnych trzaskiem.
Udało się - pomyślałem.
A potem wchłonął mnie wir ciemności towarzyszącej teleportacji.
James
Dolina Godryka była moim domem praktycznie od zawsze. Dom, w którym mieszkałem stał na skraju miasteczka. Tuż za nim rozciągało się ogromne pole, idealne do gry w Quidditcha. W wiosce mieszkali sami czarodzieje, co sprawiało, że nie musiałem się kryć, gdy chciałem tam polatać. Oczywiście nie tylko ja dostrzegłem niewątpliwe walory tego pustkowia. Popołudniami zbierała się tam spora gromada młodych czarownic i czarodziejów. Drużyny były ustalone od jakiegoś miesiąca. Zwykle grałem na pozycji ścigającego, co było dla mnie normalne, bo tak samo robiłem w Hogwarcie. Dzisiejszego dnia zostałem zmuszony do gry jako szukający. Szło mi to nienajgorzej, ale nie przepadałem za tym. Cardoc Dearborn, mieszkający w sąsiedztwie Krukon, który zwykle latał za zniczem w mojej drużynie wymówił się bólem głowy.
Taaa... Ból głowy. Może bym uwierzył, gdybym go nie znał. Pewnie siedzi teraz w domu załamany po tym jak Dora (całkiem miła Puchonka z okolicy) go rzuciła. Kretyn. Jakby nie wiedział, że całowanie się z siostrą swojej dziewczyny to nie najlepszy pomysł... Oczywiście teraz poszła wyładować wściekłość na kaflu. Była ścigającą.
- James, zaraz zaczynamy - powiedziała Dora - pośpiesz się.
- Już lecę, kotku. - odparłem
No cóż skoro jest już wolna, a Evans wciąż opiera sie mojemu urokowi, dlaczego by nie spróbować? Uśmiechnąłem się do niej mierzwiąc czarne włosy.
- Zapomniałeś, Potter, że jestem całkowicie odporna na twój żałosny podryw? - zadrwiła.
Merlinie, co ja robię nie tak?
Wsiadłem na mojego Nimbusa i wzbiłem się w powietrze. Od razu owładnęło mną to cudowne uczucie lekkości i wolności. Głowę miałem tylko dla siebie - żadnej Dory czy Lily. Znów znalazłem się w swoim królestwie. Wszystko inne przestało się liczyć. Okrążyłem boisko szukając wzrokiem niewyraźnej złotej plamki. Kilka metrów pode mną Mike z kaflem w ręku leciał w stronę tyczek, jednak została przyblokowana przez jednego z ścigającego przeciwnej drużyny. Z wysiłkiem odwróciłem głowę od tego podniebnego widowiska. Dla mnie ważny był znicz, tylko znicz...
Po pół godziny latania dookoła boiska, kątem oka wyłapałem ruch. Złotawa plamka błysnęła tuż koło nogi jednego z pałkarzy. Zanurkowałem ostro, a tuż za mną Whitby, drugi szukający. On był szybki, ale ja miałem niecały metr przewagi. Niestety ścigana przez nas piłeczka skręciła w stronę korzystną dla mojego przeciwnika. Przez kilka sekund lecieliśmy ramię w ramię, tuż nad ziemią. Wtedy Whitby kichnął i rozproszył się na chwilę. Wykorzystałem okazję i rzuciłem się na kulkę. Moje palce zacisnęły się na zniczu, a z góry dobiegły mnie radosne okrzyki. Udało się!
Myślicie, że to była najciekawsza akcja tego dnia, co? Nic z tego. Kiedy robiłem triumfalną pętlę, lecąc niecały metr nad ziemią, tuż przede mną z głośnym trzaskiem aportował się młody chłopak z kufrem. Nie zdążyłem nawet zamknąć oczu i wpadłem na niego z impetem. Siła uderzenia zbiła go z nóg i wyrzuciła na kilka metrów w powietrze, a mnie wysadziła z miotły. Przekoziołkowałem po trawie. Wściekły, wstałem i podszedłem do nieznajomego.
- Cholerny idiota... - mruknąłem pod nosem - Pojawił się znikąd i myśli, że może zwalać mnie z miotły. Pewnie jakiś Ślizgon...
Leżał dobre parę metrów od miejsca zderzenia trzymając się z kostkę, która najwyraźniej była skręcona. Spojrzałem na niego i nagle cała złość wyparowała ze mnie.
- Syriusz? Co ty tu robisz?
- Ćwiczę latanie - odparł szczerząc do mnie zęby - bez miotły. To moje nowe hobby.
Wystarczył mi rzut oka na najwyraźniej pełen kufer Syriusza, na paskudne rozcięcie na jego głowie i na skręconą kostkę, by zrozumieć, ze to grubsza sprawa.
- Wyglądasz jakby stratował cię rozszalały hipogryf, Łapo.
- To długa historia. - odparł - Bardzo długa, Rogasiu.
- Opowiesz mi wszystko, kiedy moja mama cię poskleja.
Uśmiechnął się, gdy pomogłem mu wstać. Razem ruszyliśmy w stronę domu stojącego na skraju Doliny Godryka.
Severus
Są takie miejsca w Cokeworth gdzie nie chcielibyście się znaleźć. Jednym z nich jest Spinner's End. Przy wylocie uliczki kręci się kilka podejrzanych typów - cuchnących alkoholem, wiecznie spitych, tak, że nie poznaliby własnego odbicia w lustrze. Mijam ich, idąc do domu. Jeden z tych ludzi to mój ojciec - Tobiasz Snape. Jest mugolem, co wydaje się oczywiste. Żaden czarodziej, nawet mugolak, nie doprowadziłby się do takiego stanu.
Mieszkam w małej, rozpadającej sie ruderze na końcu ulicy. Tam się wychowałem, tam spędziłem pół swojego życia i właśnie z tego miejsca tak rozpaczliwie pragnę się wyrwać. Za dużo tu wspomnień. Z każdym miejscem wiąże się historia. Przy tamtym drzewie rozmawialiśmy pierwszy raz o Hogwarcie, tu w dolinie rzeki oglądaliśmy spadające gwiazdy, niedaleko wzgórza ona po raz pierwszy chwyciła mnie za rękę...
Sev, idioto, ogarnij się! Przestań myśleć o niej! Lily Evans to już przeszłość, sam się o to postarałeś. To musiało się tak skończyć, ona jest szlamą. Urodziła się mugolem, nigdy nie będzie taka jak ja...
Przecież ją kocham! - odezwał się irytujący głosik w mojej głowie.
To tylko zauroczenie. Minie, gdy spotkam inną, śliczną dziewczynę. Taką, który jest czystej krwi.
Mam w dupie to, że jest szlamą! Kocham ją, rozumiesz?
To złudzenie. To tylko szaleńcze podrygi serca nie mające nic wspólnego z logiką, z rozumem. To jest jak choroba, z którą zwyciężyć może tylko silny człowiek. Muszę wygrać, wyrzucić ją z siebie.
Pochłonięty wewnętrzną walką nie usłyszałem nadlatującej sowy. Ptak pojawił się jakby znikąd. Był to ogromny puchacz, czarny jak noc. Sowa Regelusa Blacka. Owładnęło mną gorączkowe podniecenie. Pod koniec ostatniego roku skolnego Black opowiadał w zaufanych, ślizgońskich kręgach, o nowej potędzę. O człowieku tak mocnym, że pokonałby Dumbledore'a w pojedynku. Ten mężczyzna, który przez długie lata studiował czarną magię, chce oczyścić świat z niegodnych posiadania różdżek.
Regelus ma kuzynkę - Bellatriks, która również interesowała się tym człowiekiem. Mówił, że spróbuje się z nią skontaktować. No i udało mu się! Drżącymi rękami odwiązałem list. Koperta z grubego papieru wyśliznęła mi się z rąk. Podniosłem ją, a mój wzrok padł na pieczęć. Nie był to herb Blacków... W wosku odbite było coś na kształt czaszki i węża. Wyglądało to jakby czaszka zjadała węża. A może to wąż wypełza z czaszki?
Nie. To nie było teraz ważne. Ważna jest zawartość tajemniczego listu. Wziąłem głęboki oddech i rozerwałem kopertę. W środku były tylko trzy słowa - "Czy jesteś gotów?". Oczywiście, że byłem! Moje marzenia właśnie się spełniały. Chwyciłem za pióro i przytknąłem końcówkę do pergaminu, gotowy odpisać, że tak. Nagle poczułem obrzydzenie do samego siebie. Coś we mnie sflaczało jak przekłuty balon. Potwierdzenie oznaczałoby wyrok. Wyrok wydany na szlamy, mieszańców i zdrajców krwi. Na Lily.
Jeśli się zgodzę stracę ją na zawsze.
Ale czy już jej nie straciłem?
Jeśli odmówię, uznają mnie za zdrajcę.
Czy Lily Evans jest tego warta?
Miłość.
Ambicja.
Walka trwa, Sev. To dopiero początek.
Lily
Nie wierzę. Czemu on mnie prześladuje? Czy nie powiedziałam mu dosadnie, że nie chcę go więcej widzieć? Po tym co zrobił pod koniec ostatniego roku szkolnego nie powinien dziwić mojemu zachowaniu. To już nie jest ten Severus, który otworzył mi oczy na czarodziejski świat sześć lat temu. Wtedy wydawał się taki uczciwy, taki porządny... Przez trzy lata w Hogwarcie byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Rozumieliśmy się bez słów.
W czwartej klasie coś się między nami zmieniło. On zaczął zadawać się z najgorszymi Ślizgonami jakich widział Hogwart. Z bandą żądnych władzy półgłówków rzucających czarnomagiczne klątwy na każdego, kto się im nawinie. Sev mówił wtedy, że oni nic dla niego nie znaczą. A mimo to łaził za nimi cały czas. Lucjusz Malfoy. Roy Avery. Arckeley Mulciber. Wywodzili się ze starych i szanowanych rodów. Od dzieciństwa wpajano im wyższość czarodziei czystej krwi nad mugolakami. Byłam w stanie (w drodze wyjątku) zrozumieć ich zachowanie.
Severus był inny. Przez tyle lat nie przeszkadzało mu, że urodziłam się wśród mugoli, mówił nawet, że to nie ma znaczenia. Pamiętałam o tym. Przez ostatnie dwa lata rozpaczliwie próbowałam uratować to co zostało z naszej przyjaźni. Wmawiałam sobie jak głupia, że mu przejdzie, że przejrzy na oczy i zrozumie co robi. Po SUM-ach z Obrony przed Czarną Magią, Potter i jego kumple znowu napdli na Seva. Kazałam im się odwalić, jak zwykle. Wtedy... Wtedy on nazwał mnie szlamą. Oczywiście potem przepraszał, nie raz. Ale ja nie byłam głupia. Zrozumiałam, że to co nazywałam przyjaźnią, już jakiś czas temu przestało istnieć.
A dziś znowu idzie w moją stronę. Z daleka widzę jego lekko przygarbioną sylwetkę. Oczywiście mogłabym stąd odejść, zgubić do w labiryncie krętych uliczek. Ale nie boję się go. Może powiedzieć co ma do powiedzenia. Chętnie wysłucham, jakich argumentów tym razem ma zamiar użyć.- Lily... - zaczął.
- Czego chcesz Snape? - odwarknęłam
Zbladł lekko słysząc moje słowa. Ledwo powstrzymałam uśmiech cisnący mi się na wargi. Punkt dla ciebie, Evans!
- Chciałbym z Tobą porozmawiać, Lily - odparł miękko - Ja...wiem, że zachowałem się jak kretyn.
- O, to jakaś nowość - wypaliłam - czyżbyś przeszedł wewnętrzną przemianę?
Spojrzał na mnie tymi swoimi niesamowitymi oczami. Inni twierdzili, że nie da się w nich nic zobaczyć, że są jak bezdenna studnia. Ale ja zbyt dobrze go znałam. Widziałam w jego oczach niepewność i zmęczenie. Zawahałam się przez chwilę. Czy dobrze robię? Może on naprawdę chce się zmienić? Czy...czy ja go niepotrzebnie ranię?
- Rozumiem, że nie chcesz mnie znać. - powiedział, patrząc mi w oczy - Nie ma żadnego wytłumaczenia dla tego, co zrobiłem
- Kto cię tak oświecił, Seve...Snape?
Cholera. Wpadłam. Za długo mówiłam do niego po imieniu, teraz ciężko jest się przestawić.
- Lily, zrozumiem jeśli nie będziesz chciała mnie więcej znać...
Przecież już mu mówiłam, że nie chcę go więcej znać, co on wtedy robił, spał?
- ...Ale proszę cię, żebyś dała mi jeszcze jedną szansę. Zrobię wszystko, naprawdę wszystko!
- Byłbyś w stanie - zaczęłam powoli - zrezygnować z Czarnej Magii ? Z towarzystwa tych Ślizgonów?
- Ja sam jestem Ślizgonem, Lily...
- Jakoś wczesniej ci to nie przeszkadzało - wycedziłam
Zapadła cisza. Zdałam sobie sprawę jak rozpaczliwie pragnę, aby mi odpowiedział, zapewnił, że jestem dla niego ważniejsza od tych idiotów. W tamtej chwili byłam mu gotowa wybaczyć wszystko. Wystarczyłoby jedno słowo.
Ale on milczał.
- No tak. Mogłam się tego po tobie spodziewać. - odpowiedziałam głosem pełnym goryczy.
- Lily...
- Nie chcę słuchać twoich śliskich argumentów! Myślisz, że omamisz mnie paroma pustymi słowami? Masz mnie za taką idiotkę?
W jego oczach odbiła się zimna furia. Przez moment miałam wrażenie, że przesadziłam. Dłoń odruchowo powędrowała do kieszeni, gdzie spoczywało bezpiecznie złote piórko - prezent od Remusa. Dał mi je na koniec roku szkolnego. Mówił, że jeśli kiedykolwiek będę w niebezpieczestwie, wystarczy, że złapię za piórko i pomyślę o nim. Cała sprawa śmierdziała z daleka, bo nie było to coś w stylu Remmy'ego. Miałam paskudne przeczucie, że za całą sprawą stoi Potter. jak zwykle.
-Lily...
Odwróciłam się i odeszłam zanim zdążył powiedzieć coś więcej. Byłam wściekła. Nie rozpoznawałam go. Z wierzchu wyglądał jak mój Sev, ale w środku...
Szybkim krokiem wyszłam z parku i ruszyłam w kierunku mojego domu. Mniej więcej w połowie drogi złość ustąpiła miejsca bezsilności. Czy nie mogę już nic zrobić, żeby wyciągnąć go z tego bagna? Sam się z tego nie wygrzebie, nie ma szans... Zrezygnowana usiadłam na ławce. Wybaczenie mu ot tak nie miało sensu - jeśli mu zależy odpuści sobie czarnomagiczne zabawy.
- ...tyle się tu tych mugoli kręci...
Zamarłam. Czyżbym usłyszała słowo mugoli? Oprócz mnie i Seva nie mieszkali tu żadni czarodzieje. Zerknęłam dyskretnie w prawo. Dwóch ludzi w długich, czarnych płaszczach w samym sercu Cokeworth! Wstałam z ławki powoli idąc w kierunku tajemniczych przybyszów. Ten wyższy gorączkowo tłumaczył coś niższemu, żywo przy tym gestykulując. Po chwili obydwoje wyciągnęli różdżki. Jeden z nich przykucnął nad wystającą z asfaltu rurą i zaczął wykonywać skomplikowane ruchy ręką. Przystanęłam.
Merlinie! To gazociąg! Czy oni chcą...
BUM!
Niewidzialna siła poderwała mnie z ziemi. Uderzyłam o ścianę budynku i osunęłam się na bruk. Ból przeszył moją głowę. Uczucie było straszne jakby przebił ją rozgrzany do czerwoności pręt. Okolica zaczęła niebezpiecznie wirować. Jak przez mgłę widziałam szalejące płomienie...
Ktoś krzyczy... jakieś szlochy...coraz...coraz cichsze...
Prezent od Remusa...musi...gdzieś być...
To piórko, co wzywa...wzywa pomocy...gdzie...
Kieszeń...mam!
Palce zacisnęły się na złotym piórku... Płonące miasto powoli znikało z pola widzenia. Zastępowała je czerń, tak intensywna, jakiej jeszcze nie widziałam...
Re...Remus...pomo...cy...
Ratu...nku...Remmy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz